
Mam to szczęście, że jestem jedną z dziewczyn Donatana i Cleo. Na swojskiej śmietanie chowana i w ogóle wiem, jak użyć mowy ciała i poruszać tym, co mama w genach mi dała. Jestem ze wsi. Choć wiejskiego pochodzenia się nie wstydziłam, to na pewno nigdy nie było ono dla mnie powodem do dumy. Wieś, choć, jak u Kochanowskiego spokojna i wesoła, to jednak ogranicza. Pozytywnym aspektem tej sytuacji jest fakt, że dzięki moim korzeniom wiem jak smakuje prawdziwe jedzenie. Mleko od krowy, wspomniana swojska śmietana. Wiem, że szczęśliwa kura rozgrzebie furę gnoju zanim złoży jajko o żółtku w kolorze yellow bahama, którego nie czuć bliżej nieokreślonym odorem podczas smażenia jajecznicy. Wiem, jak się robi masło i że to prawdziwe ma lekko jogurtowy posmak, którego brakuje smarowidłu ze sklepu.
W Serbii jajka z supermarketu smakują jak od szczęśliwych kur, a odcień żółtka nie wygląda na sztucznie wspomagany przez ksantofile czy inne barwniki dodawane do pasz niosek. Wieprzowina nie cuchnie knurem podczas smażenia tak, że aż dech zapiera. Sezonowaną wołowinę można znaleźć w każdym większym markecie w Belgradzie. A na butelkowanym mleku z krótką datą przydatności do spożycia pojawia się cieniutka warstwa śmietany. I nie są to produkty z półek oznaczonych „bio” czy „zdrava hrana” (zdrowa żywność), ale standardowy asortyment supermarketów w niewygórowanej cenie. Owoce i warzywa w sklepach samoobsługowych są tak samo słabej jakości jak w Polsce. Więc jeśli mam ochotę na pachnące pomidory czy soczyste pomarańcze jestem zmuszona iść na targ. W Belgradzie bazarów jest kilka i zawsze gdy robię zakupy na jednym z nich to zadziwia mnie mnogość produktów na straganach. Można tam znaleźć wszystko. Owoce, warzywa, małe AGD, kwiaty, ubrania. Na terenie jarmarków znajdują się również sklepy mięsne, rybne, piekarnie, sklepiki z towarami z importu. Albo przemytu. Wolę nie wnikać w to jak jest naprawdę. Wiem tylko, że nasz ekspres kapsułkowy mogę zasilić wyłącznie na targu, ponieważ w Serbii nie ma przedstawicielstwa marki. W Polsce za 10 kapsułek kawy płaci się około 15 PLN, w Serbii, po przeliczeniu jakieś 25 PLN. Niezły biznes!
Jeżeli chodzi o belgradzkie restauracje to mam do nich ambiwalentny stosunek. Kocham je za atmosferę i obsługę. Serbscy kelnerzy, podobnie jak Włoscy, wślizgują się klientowi w odwłok zręcznie bez wazeliny i nie są przy tym nachalni. Nawet nie wiadomo kiedy zostawiło się suty napiwek. Lubię również ich wystrój. W stolicy można znaleźć lokale wiejące nowoczesnym chłodem i minimalizmem, jak i knajpy przytulne niczym strych babci syllogomanki. Są ich tysiące a Serbowie uwielbiają spędzać tam czas bawiąc się do późna. Ale jedzenie… Potrawy są tutaj nieprzyzwoicie ciężkie i raczej nie zaskakują mnogością smaków. Bałkany to kraina mięsnego jeża (jestem przekonana, że w niejednej tutejszej restauracji można znaleźć jego odpowiednik). Dodając do tego fakt, że dania główne składają się prawie wyłącznie z ze smażonego lub grillowanego mięsa nadziewanego innym mięsem z frytkami, to już wiadomo, że mamy do czynienia z ciężkim kalibrem . Warzywa zwykle nie wchodzą w skład zestawu, więc trzeba je dodatkowo domówić. Owszem, my Polacy również jesteśmy fanami pieczystego, ale większość z Was nie jest nawet w stanie wyobrazić sobie ilości tłuszczu ściekającego z każdego serbskiego talerza. Sama uwielbiam mięso i nie wyobrażam sobie bez niego życia. Ale tego jest już trochę za wiele, nawet dla mnie. Dochodzi jeszcze kwestia ilości jedzenia. Porcje w polskich restauracjach są stosunkowo duże. W większości z nich zamawiając wyłącznie danie główne jesteśmy w stanie nasycić głód. Ale w Serbii, pochłonięcie dwóch dań, jest prawie nie do wykonania.

Pamiętam jak kiedyś Monsieur Fleurette zaprosił mnie na romantyczną kolację do restauracji, którą polecił mu znajomy Serb. Wystrój sali był wytworny, drewniana podłoga, ciężkie dębowe meble, na ścianach dzieła sztuki oświetlone rozproszoną jasnością, kelnerzy w garniturach podejmowali swoich gości. Nieźle – pomyślałam. Byłam niesamowicie głodna i nie znając tutejszych zwyczajów zamówiłam zimną przystawkę, zupę na rozgrzanie zmarzniętych członków, danie główne – mięsne oczywiście i tiramisu. To co wjechało na stół przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Pasztet – jakieś 100 gram i do tego pół bochenka chleba. Zupa (z mięsną wkładką), porcja tak wielka, że w zasadzie sama wystarczyłaby jako cała kolacja. Nadejście dania głównego spowodowało wywrót mojego żołądka. Na talerzu ozdobionym liściem dekoracyjnej sałaty znajdowało się jakieś 300 gram boczku smażonego w panierce! (Mimo, że nazwa dania w języku angielskim wcale nie wskazywała ani na boczek, ani na panierkę) Chyba w życiu nie dostałam na wieczerzę nic bardziej tłustego. I chociaż, bynajmniej, nie stronię od boczku, to raczej wolę go w formie dodatku do pierogów czy jajecznicy niż jako danie główne. Poprosiliśmy kelnera by nie podawał deseru.
Na pierwsze piętro naszego bloku, pokonani przez kolację, musieliśmy wyjechać windą. Nie pomogła rakija przed ani wino w trakcie. Romantyzm wieczoru odpłynął, gdzieś pomiędzy zupą a daniem głównym.
..aż mi się jeść zachciało!.. bardzo pyszny post!😊
A jedzenie w Serbii wyśmienite!- byłam, sprawdziłam i wrócę!!!! Mniam!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Jeżeli smakuje Ci serbskie jedzenie to w Belgradzie polecam restaurację Trzy Kapelusze. Typowa kuchnia bałkańska i muzyka na żywo!
PolubieniePolubienie