Kałasznikow

Źródło: pixabay.com, nastya_gepp

Znamy w Belgradzie taką dziewczynę, która po tym jak zacznie mówić staje się nie do zatrzymania. Nie stopuje nawet na wzięcie oddechu. Postanowiłam, że na potrzeby mojego bloga dostanie ksywkę Kałasznikow, ponieważ słowa wypadają z jej ust z tą samą częstotliwością co kule wystrzeliwane z lufy broni automatycznej. Prowadzenie z nią konwersacji jest czynnością nadzwyczaj odprężającą. Nie ma konieczności wytężania mózgownicy, udawania elokwencji czy bycia zaznajomionym z prawami rządzącymi światem. Odrobina zainteresowania i operowanie podstawowymi półsłówkami w zupełności wystarczą by rozmowa się kleiła.

Kałasznikow jest lekarzem. Pracuje w szpitalu, bierze dyżury, współpracuje z rodzimym uniwersytetem, ale również z jedną z uczelni w Waszyngtonie. Daje wykłady dla stowarzyszenia lekarzy jej specjalizacji w USA, Europie oraz krajach Bliskiego Wschodu. Jest posiadaczką mieszkania, które czasy świetności ma od trzydziestu lat za sobą, ale jest naprawdę duże i znajduje się w samym centrum miasta. Ralpha Laurenta traktuje jak podomkę. Zawsze gdy ją spotykam dumnie dzierży w dłoni jednego ze swoich (co najmniej dwóch) Vuittonów. Jesienią i wiosną, co dzień nosi na grzbiecie trench od brytyjskiego Burberry (posiada co najmniej trzy). Zapytana o jej Taran Skirt tejże samej marki odpowiada, że dla niej zakup tego typu ciucha to inwestycja. (No może, ale skoro nie jest blogerką modową, to jest to wyłącznie spódnica za 1000€). Kałasznikow narzeka na chroniczny brak środków pieniężnych. Często jest zmuszona zaciągać pożyczki, również wśród dalszych znajomych. Ostatnio miała problem ze zorganizowaniem gotówki na kolejną podróż do USA. Nikt nie powiedział, że życie jest łatwe. Lubię ją. Zawsze poprawia mi humor!

Jakiś czas temu zaprosiła nas na brunch. Światowo, wiadomo! Tego dnia rankiem nic nie zjadłam, ponieważ byłam przekonana, że impreza zacznie się wcześnie. Jak sama nazwa wskazuje, pomiędzy śniadaniem a lunchem. Myliłam się, zasiedliśmy do stołu o 12:30. Tuż przedtem byłam bliska omdlenia.

Na spotkaniu pojawiła się zabawna i ciekawa zarazem, grupa ludzi. Mieszanina Serbów, Francuzów, Turków, no i ja, jako przedstawicielka RP. Okazało się, że wszyscy mieszkamy w tej samej okolicy, w centrum Belgradu. Robiąc sobie mały spacer w obrębie dziesięciu przecznic można w naszej dzielnicy znaleźć, co najmniej, czety, może pięć przyzwoitych restauracji z całkiem niezłym jedzeniem. (Więcej o restauracjach w Belgradzie możecie przeczytać tutaj). My jednak zostaliśmy zaproszeni przez Kałasznikow, więc to nie mogła być jakaś zwykła jadłodajnia. Brunch odbył się w pięciogwiazdkowym hotelu, do którego dojazd samochodem z domu (uwzględniając niedzielne korki) zajął nam prawie 35 minut. Z zewnątrz budynek wyglądał niczym perła sowieckiej architektury – gigantyczny i prawie tak samo brzydki jak Pałac Kultury. Za to w środku… Konsjerż otworzył nam drzwi, recepcjonistka zapytała w czym pomóc jeszcze zanim zdążyliśmy rozejrzeć się dookoła, następnie jeden z jej kolegów zaprowadził nas do restauracji, w której podłoga została pokryta dywanem w kolorze piaskowym, bardziej miękkim niż u mnie w salonie. Na miejscu czekała organizatorka imprezy i kelner, który przez całe wydarzenie nie spuszczał naszego stolika z oka, uzupełniając szkło gdy tylko pojawiła się taka konieczność. Choć godzina była jeszcze młoda to znaleźli w śród nas amatorzy rakii, którzy posiłek zaczęli od kieliszeczka trunku. Cóż mogę powiedzieć? Hotel to typowa miejscówa dla nuworyszy, którzy defekują powyżej poziomu, na którym ich plecy tracą swoją szlachetną nazwę. Oprawa całego wydarzenia była tyleż samo zabawna co żenująca.

Nie byłabym sobą gdybym nie palnęła gafy, czyż nie? Wróciłam do Belgradu z domu rodzinnego w Polsce południowej, wieczorem dnia poprzedzającego brunch. Bagażu nie rozpakowałam od razu. Czuję w głębi serca, że w poprzednim wcieleniu byłam leniwcem, ta teoria w wyśmienity sposób tłumaczy niektóre z moich wrodzonych zachowań, na walkę z którymi jestem zbyt słaba. Pozostaje mi się z lenistwem pogodzić. Przed wyjściem zdecydowałam, że założę tego dnia ulubioną spódnicę, która towarzyszyła mi w ostatniej podróży. Po wyjęciu jej z czeluści walizki odkryłam, że materiał wyglądał jak wyciągnięty krowie spod ogona, ale byłam już spóźniona (jak zwykle zresztą). Francuz z wolna przechadzał się po mieszkaniu wystukując butami rytm niczym metronom. Dawał mi tym samym niewerbalny znak, że chwila, z którą powinniśmy opuścić mieszkanie minęła pięć minut temu. Nie było czasu na prasowanie. Pomyślałam sobie, że to nie jest jakiś wielki problem, w końcu szliśmy do restauracji. Wejdę tam w płaszczu do kolan, jak już zdejmę okrycie to zasłonię uda torebką, a później, tak szybko jak to tylko możliwe, usiądę przy stoliku zasłaniając wymiętoloną spódnicę serwetką. Przy odrobinie szczęścia w knajpie będzie przyciemnione światło. Nikt nawet nie zauważy niedociągnięć dolnej części mojej garderoby. Nie mogłam się bardziej mylić. Okazało się, że w restauracji imponujący był nie tylko dywan, ale również ogromne okna wychodzące na otaczający pomieszczenie taras. Pogoda była piękna, jasne promienie słońca tańczyły w sali rozjaśniając ją światłem dnia. To by było na tyle, jeśli chodzi o półmrok. Na domiar złego brunch podano w formie szwedzkiego stołu. To by było na tyle, jeśli chodzi o przycupnięcie przy stole i nakrycie kolan serwetką. Miałam okazję czterokrotnie zaprezentować żelazkowy feler w całej okazałości, podczas ładowania na talerz dwóch przystawek, dania głównego, i deseru.

Coco mawiała, że moda się zmienia, styl pozostaje. Nikt nie powiedział, że styl musi być doskonały.

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s