
Nagłówek niniejszego posta jest oczywiście parafrazą tytułu autobiografii Michelle Obamy. Kobiety inspirującej, upartej, ogromnie pracowitej i jeszcze bardziej ambitnej. Jej historia to opowieść o ciężkiej pracy i dążeniu do celu pomimo trudności. Michelle jest najlepszym przykładem American Dream o jakim kiedykolwiek słyszałam. Skoro mała dziewczynka pochodząca z biednej „czarnej” dzielnicy Chicago pokonała wszelkie przeciwności losu i mogła stać się najbardziej wpływową kobietą świata, to ja mogę mieć dobrego bloga. Takiego, który Wam będzie się podobał, a mi przyniesie satysfakcję. Potrzebuję tylko trochę/mnóstwo czasu i samozaparcia by rozpoczęty proces stawania się (ang. becoming) Madame Fleurette mógł trwać. Zrozumienie tej uniwersalnej prawdy zajęło mi więcej czasu niż skłonna jestem przyznać.
Zacznę od początku. Miałam ostatnio przerwy w pisaniu. Dłuższe lub krótsze. Właściwie nie były to przerwy tylko, powiedzmy, że „mniej płodny okres” na blogu. Wiem, że jest grono osób, które regularnie czytają moje teksty, dlatego czuję się zobowiązana by wyjaśnić im dlaczego.
Pisanie
To nie jest tak, że pewnego słonecznego dnia wstałam przed świtem, obudzona przez powiew morskiej bryzy, lekko otulającej mój policzek i przyglądając się wstającemu słońcu powzięłam decyzję, że to będzie pierwszy dzień reszty mojego życia, ponieważ znikąd pojawiła się myśl, iż zacznę dziś pisać bloga. I usiadłam i pisałam, a kolorowe motyle wachlowały mą twarz w upale i kolibry przynosiły mi w swych małych dziobach kielichy kwiatów pełne porannej rosy gdy byłam spragniona. No nie było tak. Głównie dlatego, że w Belgradzie nie wieje bryza, w Serbii nie ma kolibrów, a ja nie jestem Królewną Śnieżką. Pomysł pisania bloga nęcił mnie od dłuższego czasu. A że jestem mentalnie niestabilna i dlatego wszystko robię śmiertelnie poważnie, albo wcale, to desperacko próbowałam znaleźć właściwą drogę dla mojej zabawy piórem. Na początku założyłam stronę, a później zmieniłam jej nazwę i dwa tygodnie trawiłam targające mną sprzeczności. Z jednej strony chęć napisania czegoś, z drugiej strach przed krytyką nasilony dodatkowo absolutną ignorancją w dziedzinie IT. W końcu zaczęłam publikować i pojawiły się pierwsze pochlebne komentarze. Dzięki nim poczułam taki przyrost mocy jakby mi ktoś podpiął nitro do tyłka. Zaczęłam więc blogowy rekonesans żeby się jak najwięcej nauczyć. Każdą wolną chwilę spędzałam na czytaniu, pisaniu, redagowaniu, postowaniu, pingowaniu i innych czynnościach związanych z moja stroną. Podążałam za tym co znalazłam w sieci. Gdzieś przeczytałam, że jak blog, to co najmniej 2 wpisy w tygodniu, ale ktoś inny mi powiedział, że raz w tygodniu to będzie optymalna ilość postów. No to pomyślałam, że pójdę na kompromis i publikowałam co 5 dni. Pisałam, i pisałam. Co pięć dni była nowa publikacja aż przekroczyłam dwa tysiące wyświetleń. Popchnięta tym sukcesem stwierdziłam, że trzeba się jeszcze bardziej starać i i zwiększać popularność. Zaczęłam wychodzić ze swojej strefy komfortu i założyłam Fejsbuka dla mojego bloga (chociaż na moim prywatnym koncie latami się nic nie dzieje). Mało tego! Instagrama założyłam (choć wciąż uważam, że to najgłupsze spośród mediów społecznościowych z jakimi się kiedykolwiek spotkałam). Ja, informatyczne dno i pół metra binarnego mułu, sprawiłam, że po wpisaniu w wyszukiwarkę „Madame Fleurette” cztery pierwsze wyniki to moje strony! A nie jestem jedyną Madame Fleurette na świecie. Wtedy pojawiły się też pierwsze negatywne komentarze. I było mi smutno przez jeden dzień, ale nadal pisałam. Po pierwsze chciałam ich twórcom udowodnić, że nic mnie nie obchodzą i równie dobrze mogą spadać, a po drugie dlatego, że nadal byłam na endorfinowym haju. Co 5 dni wpis i tylko to się liczyło. W wigilie po wieczerzy też klikałam, a Francuz, choć nie był zachwycony, to stwierdził, że nie będzie mi przeszkadzał skoro następnego dnia wypadała w mojej skrupulatnie zaplanowanej agendzie publikacja. Odstawiłam tego wieczoru komputer, bo rzeczony tekst planowałam opublikować dopiero w drugiej połowie stycznia.
Kryzys
Nastąpił przesyt, zmęczenie. Miałam dość. Zaczęłam zmuszać siebie do tego żeby usiąść przed komputerem. Nie czułam tego co pisałam. Stałam się niewolnicą mojego własnego planu, zbudowanego na przekonaniach innych. W końcu zaczęłam odnosić wrażenie, że to kiedy publikuję stało się ważniejsze od treści tekstu. Nie o to chodziło, blog miał być przyjemnością. Więc przestałam, na jakiś czas. Odpoczęłam, otworzyłam umysł i tak powstał „Nice boys don’t kiss like that…„. Nie wiem czy to mój najlepszy tekst, nie mnie to oceniać, ale na pewno jeden z ulubionych. Sądząc po Waszym zainteresowaniu, nie tylko mnie się on podoba.
Wracam do pisania, jeszcze nie wiem jak często. Jeszcze nie wiem czy regularnie. Będę się stawać Madame Fleurette na moich zasadach!
Czekamy na wpisy. Twoje wpisy czyta się super i bardzo lekko, a to bardzo lubię 🙂 Pozdrawiam
PolubieniePolubienie