
Jak możecie przeczytać w tytule, spotkała mnie niemała trauma. W związku z tym, że w takich warunkach nie da się pracować. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że życie jest w nich znacząco utrudnione. To na blogu nie pojawi się kolejny wpis, dopóki na blacie nie postanie nowe, lśniące cacko do przygotowywania ciemnego, gorzkiego, gęstego espresso o drzewnym posmaku z karmelową nutą, przełamaną kwasowością lekko palonych ziaren mieszanki kolumbijskiej Robusty i indonezyjskiej Arabiki. Ładnie potrafię pisać o namiętnościach, co by to było gdybym się na kawie jeszcze dodatkowo znała! Jak tylko na stoliku obok komputera pojawi się ceramiczne naczynie (koniecznie ceramiczne, kofeina w szkle jest jakaś smutna) z czarną, gorącą cieczą wewnątrz, to usiądę do pisania. Bez niego nie mogę. Jak Reymont nie mógł bez opium, Witkacy bez kokainy, tak i ja nie piszę bez kawy. Swoją drogą pojawienie się w jednej linii tekstu nazwiska noblisty i mojej skromnej osoby, postronni mogliby uznać za megalomanię. Ja jednak, po wielu latach bezczynnie spędzonych przed ekranem telewizora, pozwalam się półświadomie wieść chwytliwym hasłem reklamowym L’Oréal i ślepo wierzę w to, że jestem tego warta!
Tęsknota za małą czarną sprawia, że jak za sprawą opuszczenia sterującej maszyną elektryczną wajchy, zostaje u mnie wyłączone myślenie abstrakcyjne. Dlatego wszelkie twórcze działania, z pisaniem włącznie, stają się niemożliwe. W zamian za to, wyostrzają się instynkty. W jakimś poradniku dla rekinów biznesu przeczytałam, że należy ów chwilowy stan niepoczytalności przekłuć w sukces, dlatego wykorzystując moje ultraczułe zmysły udam się dzisiaj na polowanie. Może upoluję buty na wyprzedaży, może sukienkę. Mówią, ze nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło!